czwartek, 25 grudnia 2008

Boże Narodzenie

Życzę wszystkim miłości, w każdym dniu jaki nadejdzie, w chwilach pełnych radości, jak i smutku, w chwilach wzniosłych, jak i trudnych. Życzę Wam pokoju w sercu i aby każdego dnia czekając na wiele różnych spraw nie gasło, nie cichło dla Was to co najpiękniejsze, nie gasły Wasze marzenia, Wasza wiara i nadzieja.
Życzę wytrwania w dobrym, w każdym czasie.


Nareszcie jest. Niektórych zastało w domu pełnym radości, śmiechu, w gwarze rozmów i uścisków, zastało całą masę prezentów pod choinką i dwanaście potraw na białym obrusie. Niektóre domy zastało bez choinki, bez opłatka, domy niewysprzątane, zakurzone, gdzie nie ma rodziny, jedynie obce sobie, wiecznie zatroskane i nieszczęśliwe osoby. W niektórych mieszkaniach było oczekiwane. Pieczono ciasta, sprzątano, gotowano, planowano przepiękną kolacją. W niektórych domach oczekiwano wstając raniuśko każdego dnia, aby udać się na roraty. W innych domach w ogóle na Nie nie czekano, a raczej obawiano się, bo to kłopot tylko z tym Nadejściem.
A Ono nadeszło. Pomimo wszystko. Jest - Boże Narodzenie. Przyszło znów, jak co roku. Mniej lub bardziej oczekiwany narodził się dla nas Pan Jezus. Dla nas wszystkich.


grafika: www.ilustris.pl

wtorek, 23 grudnia 2008

czekając na święta

Po raz kolejny już Święta Bożego Narodzenia tuż tuż. "Wyjątkowy to czas"- tak nauczono nas mówić i wierzyć w to mniej lub bardziej.
Śniegu brak. Dobrze, że globalne ocieplenie klimatu nie odmawia nam "pierwszej gwiazdki na niebie". Wtedy pozostało by nam czekać już tylko na sylwestrowe petardy. Tak dziwnie dzisiaj ludzie czekają. Dziwnie, bo na rzeczy, których wartość zabezpiecza możliwość reklamacji, przydatność cena promocyjna, a użyteczność wydłużony termin ważności. Ponadto staramy się też czekać subtelniej, zaspokajając nieustanną, a tym samym niepokojącą nas bardzo potrzebę myśli filozoficznej. Tak też zaspokajamy naszą potrzebę myślenia o sprawach nieprzyziemnych w czekaniu na śnieg, w czekaniu na pierwszą gwiazdkę, w czekaniu na Świętego Mikołaja (tego oczywiście, który ma przynieść prezenty, jako że ten który ma prezenty sprawić okupiony jest myśleniem materialnym i finansowym, czyli niekoniecznie przyjemnym)
Idą Święta.Czekamy na wytrzepane dywany, poodkurzane najbardziej zakamarkowe zakamarki naszego mieszkania. Czekamy na gotowanie, pieczenie, smażenie.
Dzieci czekają aż ich rybki w akwarium, żółw, chomik i kot zaczną mówić ludzkim głosem, ratując resztki dziecięcej radości i wyobraźni po tym jak Świętemu Mikołajowi odpadła waciana broda. Czekamy na potrawy. Dwanaście potraw na Wigilijnym stole jest polem czekania, które wymaga od czekającego w mniejszym lub większym stopniu spoić te dwa elementarne typy czekania (ten tradycyjno-filozoficzno-subtleny z przyziemnym i nieodzownie materialnym). Dwanaście potraw to tradycja. Czekamy na dwanaście sytych, oryginalnych bo przecież niecodziennych potraw, przygotowanych najczęściej w mozole pracy teściowej, zachwyci nasze nosy, gnieżdżąc się an stole przykrytym wyciąganym z kredensy raz do roku białym haftowanym ręcznie obrusie. Myśląc, czego życzyć naszej ukochanej teściowej, którą widujemy codziennie, wujkowi Kazikowi, którego widzimy raz w roku, cioci Jadzi wiedzącej wszystko o wszystkich, siostrze z którą nie sposób nam nie wchodzić w konflikt każdego dnia, rodzicom , którym chętnie powiedziało by się dziękuję za: "jesteś do niczego" ...czekamy na wigilijne łamanie się opłatkiem. Wieczorem niektórzy czekają na pasterkę. Chociażby dlatego, że jest momentem, w którym raz do roku idziemy do Kościoła prosząc o wiele różnych rzeczy małego, naguśkiego Pana Jezuska. Czekamy na pierwszy i drugi dzień świąt. Tyle filmów w telewizji. Czekamy na to aby po raz siódmy obejrzeć „Kevin sam w domu”. Czekamy na drugi dzień świąt. Oglądamy „Kevin w Nowym Jorku” ...i tyle jedzenia zostało. Czekamy na koniec świąt, bo ileż można jeść, no i trzeba iść do pracy.


Czekamy na Święta - Bożego Narodzenia.

wtorek, 16 grudnia 2008

Dostałam dzisiaj mailem świąteczne życzenia...

" Kochani!

Pomyślałam, że Pan Bóg się cieszy, kiedy widzi, że idziemy odważnie, podejmując wyzwania, ucząc się kochać i żyć na całość! Kiedy odkrywamy piękno własne i cudze, kiedy zaczynamy patrzeć pozytywnie i twórczo. Kiedy reagujemy, gdy nam się coś podoba i zmieniamy, gdy nam się nie podoba, kiedy nie czekamy, aż ktoś za nas coś zrobi… Jest z nas dumny, kiedy wchodzimy w świat po to, by być Jego posłańcami (bez sztandarów i emblematów), ale w pełni świadomości powierzonej nam misji. Wspiera, kiedy dorastamy do samych siebie pokonując przeszkody i granice, które są tylko po to, by nas wzmocnić i uszlachetnić. Śmieje się z nami, kiedy widzimy własną mizerię, ale tuli, gdy potrzebujemy czułości…

Niech Miłość, która przyszła na świat, żeby nas tego nauczyć, daje nam siłę do bycia wiernymi Jej, a przez to sobie. Pięknych Świąt!


Mira Jankowska & Ekipa MAM "

niedziela, 14 grudnia 2008

13.12.2008


Podobno wiemy niewiele, raczej nam się wydaje że wiemy o rzeczach właściwych...
"problem polega na tym, że ludzie uważają za prawdę to, co wiedzą, a ponieważ z reguły wiedzą mało, prawda sięga jakieś trzy cm pod podłogę".
Tomasz Tomaszewski


poza tym...idą święta :)

Światełka na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu biją w tym roku rekordy światełkowości. Są wszędzie, gdziekolwiek się nie stanie świecą nad głową, oplatają każdą gałązkę na każdym drzewie, opanowały fontanny, stworzyły też parę aniołów nieopodal kolumny poczciwego Zygmunta. Światełka w czystej postaci.
Tak czy inaczej jest zimno, i na spacerze szybko marzną nosy, nie ma na to innej rady jak gorąca herbata z rumem, albo czekolada..też gorąca, ale bez rumu.

niedziela, 7 grudnia 2008

...

Szukałem Cię wśród jabłek, czereśni, pomarańczy
Na łące nad jeziorem, gdzie wodna nimfa tańczy
W księgarniach i kwiaciarniach, wpierw słowa potem kwiaty
I miałem z tym szukaniem prawdziwe cztery światy

W kabałach i pasjansach i tam, gdzie wszystko znika
I w kinie na seansach i w Górnych gdzieś Ustrzykach
Szukałem w poczekalniach, na wszystkich dworcach świata
Pytałem listonosza, wróżbitę i prałata...

A gdy mnie już widziałeś, na wiecznie zielnej łące
Ktoś nagle zakrył Księżyc, a potem zgasił Słońce
A gdy mnie już widziałeś, w obłoku jeszcze sennym
Ktoś nagle zgasił Słońce, a potem zakrył Księżyc

Szukałam Cię na morzu, wypatrywałam w górach
Pod ziemią Cię szukałam i w umazanych chmurach
I w gwiazdach Cię szukałam, w tej kosmogonii wiecznej
Jechałam Wielkim Wozem, na Drodze byłam Mlecznej

Szukałam Cię na drzewach, wśród liści i kasztanów
Zjechałam do bram Nieba, do ojców Franciszkanów
Na pasach Cię szukałam i przeszłam każdą drogę
Szukałam i wołałam: Nie mogę już! Nie mogę!

A gdy mnie odnalazłeś na wiecznie zielnej łące
Ktoś nagle zakrył Księżyc, a potem zgasił Słońce
I znów przemierzać będę, wszechświaty tropem ptasim
Aż ktoś zakryje Księżyc, na zawsze Słońce zgasi
Na zawsze Słońce zgasi.


Grzegorz Tomczak

"Pan od muzyki"

jeden z najpiękniejszych filmów jakie widziałam



1949 rok, Clement Mathieu, bezrobotny nauczyciel muzyki, dostaje pracę jako opiekun i wychowawca trudnych dzieci w domu poprawczym. Wyjątkowo surowy i rygorystyczny dyrektor ośrodka z trudem opanowuje zbuntowaną gromadę chłopców. Pan Mathieu, postanawia wprowadzić ich w cudownie piękny świat muzyki i odmienia ich życie..

Film jest piękny, zanurza w świecie prześlicznej muzyki, porusza wrażliwość i tęsknotę za miłością, zarówno tą z dzieciństwa jak i tą, na którą czeka się całe życie.

sobota, 6 grudnia 2008


"Nie jestem pewny,
Ale tak mi się zdaje,
Że bardzo przyjemnie jest być Mikołajem.
W dzieciach to imię budzi
Specjalne sentymenty,
Z Mikołajem bowiem
Kojarzą się prezenty. (...)"


Ludwik Jerzy Kern

wtorek, 25 listopada 2008

Kraków - miasto przyjaźni


Pojechaliśmy do Krakowa, aby przemyśleć sprawę przyjaźni, czy istnieje między kobietą a mężczyzną, jaka wtedy jest, co tak na prawdę oznacza, jakie są jej objawy.
Pojechaliśmy do Krakowa aby się zaprzyjaźnić.
Pod swój dach przygarnęli nas Ojcowie Dominikanie oraz "Beczka" - Duszpasterstwo Akademickie. Gdyby tego nie zrobili z całą pewnością zasypały by nas zaspy śniegu, bowiem Kraków zamienił się nagle w Narnię.
Ojcowie oprowadzili nas po zakamarkach swojego klasztoru na Grodzkiej, który w swej historii i teraźniejszości jest bardziej niezwykły niż można to sobie wyobrazić, pokazali starodruki, których na co dzień zobaczyć się nie da, ugościli nas w ciepłych salach duszpasterstwa, pokazali gdzie jest przytulna kuchniojadalnia i duża sala z bardzo dużym stołem, poczęstowali świeżym pieczywem i ciepłym mlekiem.
O przyjaźni między kobietą a mężczyzną rozprawiano trzy dni i dwie noce, w pociągu, przy śniadaniu, obiedzie i kolacji, włócząc się po ciasnych uliczkach i przytulnych kawiarniach Krakowa. Na pytanie, czy istnieje i jest możliwa jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Definicja? też jej nie ma. Jest kwestią indywidualną każdego z nas, tajemnicą zaistniałą w relacjach między dwojgiem ludzi. Nierzadko też najzwyczajniej bierze za rękę i prowadzi do przodu, ku MIŁOŚCI.













środa, 19 listopada 2008

"tacy sami"

fot.: Gdańsk (listopad 2008)



Samotna i zła
Jakbyś z planety była zimnej
Tak to długo trwa,
że nikt nigdy nie znał ciebie innej
Daleka jak sen
Wciąż nie dostrzegasz spraw i ludzi
A gdzieś czeka ten,

który kiedyś wreszcie cię obudzi


Tak dobrze cię znam...
Chyba nawet lepiej niż ty siebie
Jestem taki sam...
Wciąż widzę setki plam na niebie
Nieufność to mgła,
Co przynosi tylko ciszę
Jak klatka ze szkła
Nie pozwala nam się słyszeć


Tacy sami, a ściana między nami
Tacy sami


I nie mów mi, nie,
że czasem także życie się opłaca
Sama dobrze wiesz,
że co dzień tracisz coś, co już nie wraca
Samotność to pies
Co kąsa tak bez uprzedzenia
Ja wiem jak to jest...
Znam to przecież, znam, aż do znudzenia


słowa: Jacek Skubikowski
muzyka:Jan Borysewicz

Ponadczasowe? :)
Zajrzyjcie tutaj, pierwsza wersja teledysku
http://pl.youtube.com/watch?v=sw_yJ_I-JMI

niedziela, 16 listopada 2008

niedzielny rosół


Wiecie jakie są najwspanialsze prezenty świata ???

- jak ktoś po całym dniu pracy jedzie na mało ciekawe spotkanie tylko po to aby zająć Ci miejsce, abyś Ty spóźniony mógł na nie dojechać i usiąść wygodnie
- jak ktoś ugotuje dla Ciebie kurczaka z warzywami
- wielgachny słoik miodu
- jak ktoś gotuje z myślą o Tobie rosół taki z marchewką, bo wie że lubisz
- jak ktoś spontanicznie przykrywa Cię kocykiem żebyś nie zmarzł oglądając film
- jak ktoś nie przejmując się mandatem za parkowanie odprowadza Cię pod sam dom
- Niedziela, cicha, święta niedziela- nie była by tą samą niedzielą, gdyby nie ten rosół z marchewką

spacer jesienny




jak się zmarznie w lesie koniecznie trzeba iść na gorąca czekoladę, herbatę z miodem i migdałową bułkę



dzięki za to wspólne szuranie butami w liściach !!
było super :)

sobota, 15 listopada 2008

Gdańsk-HEL


















Celem był Gdańsk. Stało się jednak tak, że wylądowaliśmy z przyjacielem w Helu. Było super :)) Łukasz jest najfajniejszym towarzyszem wypraw "w nieznane", a Marta najlepszym trenerem fok na świecie i cudowną, cudowną mamą małej Oli.

niedziela, 2 listopada 2008

...

Zbliża się zmierzch do Twoich stóp
Za chwilę będzie tu
Przyniesie Ci
Ziarenka snu
Będziesz mógł biegać po nich boso

Niech Twoje sny są cudowne jak żywy świat
Gdzie w kępie mchu
Kosmate ćmy
Myją swe skrzydła kroplą rosy



"Piosenka dla Stasia"
słowa: Marcin Kydryński


sobota, 1 listopada 2008

"Szczyt za mgłą"


Opowiada Michał Paradowski w rozmowie z Szymonem Hołownią.


We wrześniu 2004 r. okazało się, że twoja żona jest w ciąży. W styczniu dowiedzieliście się, że ma ziarnicę. Wierzysz w Boga. Zapytałeś Go, po co robi takie rzeczy?
Nie pytałem. Założyłem, że to nie może być zbieg okoliczności, że w tym musi być jakiś sens. O dziecko staraliśmy się przecież dobre kilka lat, szykowaliśmy się już do adopcji. Cztery lata po ślubie wybraliśmy się z prywatną pielgrzymką do Rzymu. Kilka tygodni później wczesnym rankiem jechałem do pracy, zadzwoniła Basia. "Chyba jestem w ciąży" - powiedziała. To podobno się zdarza, rodzice przygotowując się do adopcji,
odblokowują nieuświadomione mechanizmy, mogą począć dziecko. Choroba przyszła chwilę wcześniej, choć wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Uwielbialiśmy podróżować, przed wyjazdem do Rzymu wybraliśmy się na Korsykę. To wtedy Basia zauważyła na szyi gulkę wielkości pestki. Lekarze mówili, że to powiększone węzły chłonne, może przeziębienie, badano krew, ale wyniki były OK. W listopadzie szyja zaczęła puchnąć, zrobiono biopsję, ale ona też nic nie wykazała. Odetchnęliśmy. W styczniu szyja nadal puchła, zmieniliśmy więc lekarza. Załatwialiśmy to wszystko w biegu, ja byłem wtedy na kursie menedżerskim w swojej firmie, Basia była dyrektorem personalnym w banku, na izbę przyjęć wbiegliśmy w garniturach, z laptopami. Dwie godziny później Baśka była na stole operacyjnym, pierwsza histopatologia, później druga i diagnoza - ziarnica złośliwa.

Co w tej sytuacji z ciążą?
- Lekarz, który nas przyjmował, był zdruzgotany, powiedział: przyszliście za późno. Po powrocie do domu rzuciłem się do komputera, szukałem jakiejkolwiek wiedzy. Na stronie warszawskiego Centrum Onkologii znalazłem informację, że mają doświadczenie w leczeniu kobiet w ciąży z ziarnicą bez szkody dla dziecka, że na czterdzieści takich mam zmarła tylko jedna. Powiedzieliśmy o tym szefowi kliniki w pierwszym szpitalu, do którego trafiliśmy. Zbył nasze wątpliwości, powiedział, że jego zdaniem to eksperymenty, a jego zespół może się zająć leczeniem matki. "Zastanówcie się państwo przez weekend i od poniedziałku zaczynamy". "Ale...".
"Nie ma żadnego ale, choć to państwa decyzja". Miałem w życiu dwa momenty, gdy czułem, że ziemia osuwa mi się spod nóg. To był pierwszy z nich. Ten człowiek chciał nam zabrać nadzieję.
Może chciał ratować, co się da?
- Przekreślając dziecko, na które tak bardzo czekaliśmy? Sam dodzwoniłem się więc do doktor Elżbiety Wojciechowskiej-Lampki z Centrum Onkologii. Kazała przyjść z wynikami, powiedziała też: "Na razie nie ruszajcie dzidziusia, to ani nie pomaga, ani nie przeszkadza". To był bardzo ważny weekend. Rozmowy, łzy, modlitwa. Baśka powiedziała krótko: "Jest nadzieja? To, kurczę, walczymy".
Ganiałem po laboratoriach z wycinkami węzłów chłonnych, szykowałem przetarte zupki, przełyk Basi był tak wąski, że nie mogła jeść nic innego. Brała sterydy, a gdy w piątym miesiącu zasklepiło się łożysko, rozpoczęła sesje chemii. Trzy dni wlewów, pięć dni dochodzenia do siebie, przerwa na święty spokój, a później znowu. Efekt był natychmiastowy: opuchlizna zeszła w mgnieniu oka, Basia urodziła Mateusza siłami natury. Po porodzie sama brała wózek, szła z małym do lasu. W listopadzie była radioterapia. W trakcie nie wolno się myć, żeby nie drażnić poparzonej skóry. Baśka śmiała się więc, że wszystko jest świetnie ustawione, bo przynajmniej na święta będzie wreszcie czysta. Po świętach zrobiono tomografię - remisja, rak się cofnął. Byliśmy w siódmym niebie. Od połowy lutego Basia miała wrócić do pracy, wynajęliśmy już opiekunkę do dziecka. Ale wtedy zaczęło się znowu: gorączka, bezsenne noce, boleści. Kolejne badanie i diagnoza najgorsza z możliwych: wczesna wznowa. Jeśli nowotwór wraca tak szybko, to znak, że pierwsze uderzeniowe leczenie nie dało żadnych skutków.
To był cios. Kiedy człowiek pierwszy raz staje oko w oko z rakiem, ma w sobie wielką siłę, później trudniej zebrać się do walki. Baśka zdecydowała się jednak na kolejne chemie, w listopadzie okazało się, że trzeba przetoczyć jej krew. W mikołajki 2006 r. pojechaliśmy do Bydgoszczy na bardzo dokładne badanie PET. To wtedy dotarło do nas, że zaczynamy przegrywać. Gdy rak pojawia się w płucach, lekarze zmieniają ton: "Współczesna medycyna nie umie, nie zna, nie może". Po długim majowym weekendzie stan Baśki się pogorszył. Trafiła na internę w szpitalu przy ulicy Wołoskiej. W przeddzień jej urodzin zadzwoniła pielęgniarka: "Proszę szybko przyjechać, tylko niech się pan nie denerwuje". Do dziś pamiętam korek przy Galerii Mokotów. Gdy wbiegłem na oddział, Basię podłączano do respiratora. Krzyczałem, ale mnie nie słyszała. To był najgorszy dzień w moim życiu. Poukładany facet nie lubi znaków zapytania. Nawet jak ma przed sobą zły scenariusz, może rzucić pracę, zmienić mieszkanie, cokolwiek. A tu zabierają mi żonę, nie wiem, co się z nią dzieje. Prosiłem wtedy Boga tylko o jedno: żeby dał mi jeszcze czas.

Nie prosiłeś Go wtedy o cud?
- Cudem było to, że dostałem ten czas. Lekarze nie dawali przecież Baśce większych szans: płuca walczyły ostatkiem sił. A mimo to jej stan się ustabilizował. Nie mogła mówić, więc napisałem jej alfabet na kartce, pokazywała mi litery, a ja powoli składałem z nich zdania. Do dziś mam kilka takich alfabetów, przemoczonych kroplówkami, lekami. W Boże Ciało doktor Wysocki, który opiekował się Basią, zapytał, czy chce zejść z respiratora. Matematyka mówi, że się nie uda, ale życie pisze różne scenariusze. W Baśce znów obudziła się wola walki, cały dzień uczyliśmy się oddychać. Dla mnie to była mistyka czystej próby: a więc świat nie polega na robieniu tabelek w Excelu, świat to prosta sprawa - prosta jak oddychanie. Zastanawiałem się już wtedy, czy nie zabrać Baśki do domu, żeby mogła spokojnie być z nami do końca. Chciałem poszerzyć drzwi, wziąć z hospicjum aparat tlenowy. Lekarze powiedzieli, że jest jeszcze jedna metoda. Nie terapia, eksperyment. Są dwa warunki: świadoma zgoda pacjenta i wydolność oddechowa. Powiedzieliśmy: OK, próbujemy. Kroplówki miały zacząć się w piątek, w czwartek wziąłem Mateusza do szpitala, Baśka była zachwycona, jak sprawnie mały mówi. W nocy przyszło jednak gwałtowne załamanie formy. Rano - zespół ratunkowy, intubacja, znowu respirator. Baśka wróciła na OIOM. Pokazywała mi już wtedy na literkach, żeby nie modlić się o zdrowie, że mam prosić o zbawienie jej duszy. Pytała o znajomych, czy mają jakieś kłopoty, w których intencji mogłaby ofiarować ból. To był ostatni tydzień czerwca, czwartek, drugie urodziny Mateusza. Czytałem Basi listy od znajomych i SMS-y od mojej mamy, u której był nasz syn. Wieczorem była prawie nieprzytomna. Staliśmy przy niej z naszym przyjacielem, dominikaninem Marcinem Mogielskim. Próbowała wyciągnąć do nas ręce, jakby chciała nas przycisnąć do siebie. Nie chciała nas puścić. Marcin wspomniał później, że na kardiomonitorze widział tętno: 145. Ja podobno pytałem: "Basiu, dokąd tak biegniesz?". Następnego dnia byłem w szpitalu po siódmej. Doktor Wysocki z zespołem odchodzili od jej łóżka. Serducho nie wytrzymało tempa. Moja żona umarła.
Co się stało z Tobą?
- Zmieniłem się w automat. Zadzwoniłem do rodziców, pojechałem do domu. Powiedziałem Mateuszkowi, że mama poszła do nieba, bardzo się z tego ucieszył. Zryczałem się wtedy jak bóbr. Przeczytałem e-mail z czytaniami z Biblii, który każdego dnia wysyłał mi serwis mateusz.pl. Na ten dzień przypadał kawałek ze Świętego Pawła: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem". Stałem i patrzyłem w ekran jak głupi. Następne dni to formalności: akty zgonu, ubezpieczenia. Chciałem załatwić to jak najszybciej i wyjechać gdzieś z synem.
Jesteś zorganizowanym człowiekiem, śmierć to szczyt dezorganizacji.
- Dlatego jestem tak wdzięczny Baśce, że przygotowywała mnie do swojej śmierci. Za to, że gdy przyszło cierpienie, nie uciekaliśmy od niego i od siebie, bo tylko dzięki temu nie popadliśmy w rozpacz. Gdy dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć syna, Baśka powiedziała mi coś, co do dziś pamiętam: "Dobrze, że to chłopczyk, będzie ci łatwiej go wychowywać".
Nie żachnąłeś się: "Co ty opowiadasz"?
- Tu jest kartka, pismo Basi, leżała wtedy na Wołoskiej, widać, że drżała jej ręka. "Kiedy pogrzeb?". Pierwszy i ostatni raz ją wtedy opieprzyłem. Ale dziś widzę, z jak mądrą kobietą miałem szczęście być. Baśka tak ustawiała nasze rozmowy, że rzeczywiście dobrze wykorzystaliśmy ten czas, nie traciliśmy go na zabobony czy histerie.W końcu przez całe nasze wspólne życie było tak, że gdy dochodziliśmy do ściany, dostawaliśmy od Boga nowy plan, na pozór nierealny, ale to był Jego plan. I zawsze się udawał.
Plan?
- Bóg nie jest kosmicznym sadystą, choroba to nowy plan, coś do przepracowania. Nie ma uniwersalnych metod, każdy pracuje z tym jak umie. A my z Baśką byliśmy klasycznymi absolwentami SGH - dokładni, perfekcyjnie zorganizowani. Do dziśco rano robię sobie karteczkę, na której zapisuję swoje cele. Połowy i tak nie osiągnę, ale to nieważne - planowanie pomaga wybrać z wielu spraw to, co naprawdę się liczy. Tym razem też tak było. Dobrze pa- miętam dzień, gdy w przychodni przy ulicy Bitwy Warszawskiej 1920 r. pierwszy raz padło słowo "nowotwór". Zawsze byłem facetem o dość prostej konstrukcji. Moim szefom mawiałem: pokaż mi szczyt, a ja tam wejdę. Teraz w jednej chwili mój szczyt znalazł się za mgłą. Ta mgła zniknęła tylko dzięki rozmowom z Baśką. Lekarze nas pocieszali, ale my twardo pytaliśmy, co będzie, jeśli się nie uda. I ustaliliśmy
cel numer jeden: chcemy wychować nasze dziecko. To był nasz szczyt, nasze Himalaje. Gdy już to wiedzieliśmy, zaczęliśmy planować mniejsze rzeczy. Trzeba było wykończyć mieszkanie, kupiliśmy kawałek ziemi pod Warszawą z myślą o weekendowym domu dla nas i znajomych. Zaczęliśmy słuchać muzyki w dużych dawkach, czytać na głos wierszyki, robić te wszystkie rzeczy, które robią rodzice, gdy się dowiedzą, że są w ciąży.

Próba zagadania losu? Ucieczka do przodu?

- Nie ucieczka, realizm. Ziarnica to nie katar, a skoro może nas rozłączyć, trzeba sensownie przeżyć każdą chwilę razem. Postanowiliśmy: obcinamy puste przebiegi, bezsensowne wyjścia. Zanim wyjechałem w delegację, zastanawiałem się pięć razy, czy naprawdę muszę jechać.
Nie mogę uwierzyć, że nie chcieliście szukać kolejnych terapii, błagać o cudowne uzdrowienie, walczyć?
- Walczyliśmy, ale żaden cud nie unieważni śmierci. O tym też gadaliśmy kiedyś z Baśką - ludzie cudownie uzdrowieni przez Jezusa też przecież kiedyś umarli. Baśka walczyła jak bohaterka, nie wiem, co by było, gdybym zobaczył, jak moja ukochana kobieta się załamuje. Te wszystkie chemie, respiratory, miała momenty wahań, pisała mi, że już dłużej nie może, ale później zbierała się w sobie. Czytam jej zapiski z ostatnich tygodni życia. Miłość to nie słodkie wzdychanie, miłość to konkret: "Prasuj Mateuszowi ubranka". "Przed Pierwszą Komunią wyślij go na rekolekcje". "Jak będzie większy, chodź z nim w >>kulturalne<< style="font-weight: bold;">

Jak przeżyłeś żałobę?
- Też po swojemu, po naszemu. Po pogrzebie pojechaliśmy z całą rodziną na kilka dni nad Zalew Sulejowski. Po powrocie robiłem to, co robiłbym z Baśką, chodziłem na koncerty, uwielbialiśmy Anię Jopek, Anię Dąbrowską, Dorotę Miśkiewicz. Już wtedy docierały do mnie głosy: jesteś w żałobie, co pomyślą ludzie. W moim małżeństwie z Baśką jedną z najpiękniejszych rzeczy było to, że mieliśmy serdecznie w nosie, co ludzie o nas powiedzą.
Ludzie widząc stratę, nieszczęście, próbują za wszelką cenę coś powiedzieć, coś zrobić.
- Doświadczyliśmy tego, gdy Basia chorowała. Na rozesłany SMS-ami apel o krew zgłosiło się kilkaset osób, przyjaciele modlili się, uruchomili sztafetę różańcową. Inni załatwiali swój lęk przed cierpieniem, rzucając hasła: "Głowa do góry" albo zadając choremu w terminalnej fazie raka pytanie najbardziej kretyńskie z możliwych: "No i jak się czujesz?". Wielkiej pracy wymagało przekonanie, zwłaszcza najbliższych, że jeśli prosisz o obiad, nie musi to być żywność dla pułku wojska na miesiąc, a jeśli podajesz im nazwę maści, dostajesz tylko tę, a nie jeszcze siedem innych. Najbardziej pomagali nam ci znajomi, którzy po prostu wpadali, robili sobie herbatę, opowiadali, co u nich. Szef Baśki - w tajemnicy przed nią - pytał mnie, czy zamiast iść na rentę, nie chciałaby wciąż pracować u niego jako konsultant przez dwie godziny w tygodniu. Niby nic, ale żebyś widział jej minę, jak siedziała z laptopem na łóżku i pisała mu analizy z prawa pracy. Oni utrzymywali nas w świecie zwykłych spraw, zakotwiczali nas w codzienności. Ich dobro wytrzymało też próbę śmierci. Na pogrzebie Basi o nic nie musiałem się troszczyć, ktoś załatwił autokar, resztę ludzi rozwieźli koledzy z pracy. Kolega, aktor, zaśpiewał jej ulubioną pieśń "Zdumienie". Były skrzypki, trąbka.

A emocje? Czysty ludzki gniew? Żal? Nie obraziłeś się po tym wszystkim na Boga?
- Nie jestem robotem, tęsknię, płaczę. Ale dziś więcej się też modlę. Pamiętam moją żonę, gdy nie mogła już przyjmować komunii, a Marcin dawał jej po prostu hostię w dłonie. Leżała, miała zamknięte oczy, siedzieliśmy, każdy modlił się po cichu. Przez te dwa lata nauczyłem się, że religijność to nie zrywy raz na pół roku i spowiedź od święta, że w życiu nie chodzi o bohaterstwo, dobre życie to sensownie wypełniona codzienność. Przypomniałem sobie, że gdy byłem mały, zbieraliśmy z babcią porzeczki - czynność z pozoru nudna, dłubiesz i dłubiesz, ale to nadaje życiu jakiś rytm. Dziś szukam swojego rytmu. Muszę się wsłuchać, poczekać, nic na siłę. Co powiesz Mateuszowi o Basi?

- Cały czas się do tego szykuję. Próbuję zapisywać myśli, boję się, żeby nie spłaszczyć historii do dat w kalendarzu, do nazwisk lekarzy. Basia w szpitalu pisała do niego listy, pozna ją więc z pierwszej ręki.
Czytasz to, co napisała?
- Ostatnio czytałem wiersze, jakie pisała, gdy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Później już ich nie pisała. Żartowaliśmy, że wzięła się za wcielanie wierszy w życie.
Czego ci brakuje najbardziej?
- Naszych rozmów. I pytania, co jutro robimy?




środa, 29 października 2008

niedziela, 26 października 2008

26 października


to była samotna niedziela...

i nie pojechałam na "mój" Służew, tak jak co tydzień o 20.00 ... ale dzięki temu wiem już teraz jak bardzo ważne jest dla mnie to miejsce, że to moje ukochane miejsce na ziemi(!). Dziwnie to brzmi jak o tym pomyślę. Ale tak jest, nie mam innego, za wyjątkiem pokoju na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Przy czym ono jest wynajmowane, moje tylko na chwilę. A to miejsce na Służewie będzie zawsze. I nawet jak tam wrócę kiedyś w wieku osiemdziesięciu pięciu lat ono tam będzie i będzie wciąż "moje".
Byłam dzisiaj na mszy u Dominikanów na ul. Freta, tak gościnnie, trochę chyba przypadkowo, a możliwe, że tak właśnie miało się dzisiaj stać...i teraz już wiem, że cały tydzień czekam na to, aby wsiąść wieczorem w pociąg metra i pojechać właśnie na Służew, na Dominikańską 2.
Zimny ten dzisiejszy wieczór, zimny jak w najprawdziwszej zimie. Jest zimny wiatr, na termometrze za oknem wcale nie widać niebieskiej kreski, ludzie chodzą po ulicach w ciepłych kurtkach i rękawiczkach, skuleni w swoich kołnierzach i pod czapkami, stukają obcasy kozaków. Brakuje tylko śniegu. Ciepła złota jesień zrobiła się bura i chłodna.
Przemierzając w tą wieczorną zimnicę stacje metra w drodze powrotnej do domu znalazłam na posadzce mały drewniany różaniec, taki prosty z dziesięcioma koralikami i skromnym krzyżykiem, w dodatku w moim ulubionym kolorze: bordowo-brązowym.
Leżał samotny na zimnej seledynowej podłodze. Nie mogłam go nie podnieść, nie schować do kieszeni płaszcza. Jest tak mały i zgrabny że miło trzyma się go w palcach schowanych przed zimnem. Trudno w tedy nie myśleć o tym, o czym na co dzień myślimy wciąż za mało... "i stale za późno".

piątek, 24 października 2008

Śpieszmy się

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy
tylko co nieważne jak krowa się wlecze
najważniejsze tak prędkie że nagle się staje
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego

Nie bądź pewny że czas masz bo pewność niepewna
zabiera nam wrażliwość tak jak każde szczęście
przychodzi jednocześnie jak patos i humor
jak dwie namiętności wciąż słabsze od jednej
tak szybko stąd odchodzą jak drozd milkną w lipcu
jak dźwięk trochę niezgrabny lub jak suchy ukłon
żeby widzieć naprawdę zamykają oczy
chociaż większym ryzykiem rodzić się niż umrzeć

kochamy wciąż za mało i stale za późno


Nie pisz o tym zbyt często lecz pisz raz na zawsze
a będziesz tak jak delfin łagodny i mocny

Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą
i nigdy nie wiadomo mówiąc o miłości
czy pierwsza jest ostatnią czy ostatnia pierwszą


ks. Jan Twardowski

czwartek, 23 października 2008



Byłam dzisiaj na chwilę w słonecznej Hiszpanii. Dokładniej w hiszpańskiej Galicji, gdzie mówi się po galicyjsku (czyli nie po hiszpańsku). A stało się to za sprawą Google maps, i miłego Iago- wesołego, Pana Hiszpana o jasnoniebieskich oczach.
Wiecie gdzie leży Vigo i Galicja??

Kierunek Hiszpania
http://mapy.google.pl/maps?f=q&hl=pl&geocode=&q=hiszpania&ie=UTF8&ll=39.605688,-0.219727&spn=17.246301,39.550781&t=h&z=5

bez trudu odnajdujemy na mapie Vigo :)
http://mapy.google.pl/maps?f=q&hl=pl&geocode=&q=hiszpania&ie=UTF8&ll=42.234364,-8.726921&spn=1.037116,2.471924&t=h&z=9

a w nim poza rodzinnym domem i pomnikiem wielkiej dżdżownicy
http://maps.google.pl/maps?q=vigo&ie=UTF8&oe=utf-8&client=firefox-a&t=h&g=vigo&layer=x&ll=42.217768,-8.740858&spn=0.003822,0.009656&z=17

drugi najważniejszy port na świecie:
http://maps.google.pl/maps?q=vigo&ie=UTF8&oe=utf-8&client=firefox-a&t=h&g=vigo&layer=x&ll=42.227437,-8.751512&spn=0.016207,0.038624&z=15

...jak ja bym chciała jechać w świat !!!

wtorek, 21 października 2008

Czy wystarczy powiedzieć "nie" zmęczeniom i smutkom
stanąć wobec ciemności z pragnieniem światła
Czy wystarczy powiedzieć "dosyć" nieznośnym uczuciom

nie wiem, nie wiem ale bez CIEBIE umieram

któż z nas nie pragnie żyć pełnią życia
któż z nas nie pragnie prawdziwie kochać
nie pozwólmy odebrać sobie tego pragnienia

nie pozwólmy odebrać sobie tego pragnienia



"Izaiash"

piątek, 17 października 2008

w zoo














W sobotę wybraliśmy się wspólnie z przyjaciółmi z duszpasterstwa na czele z Ojcem Januszem do ZOO (O. Janusz jest jak nasz tata).
Ta wyprawa do zoo była inna niż wszystkie inne. Słyszałam jak ryczy bardzo zła lwica, stojąc półtora metra od niej, widziałam stare, zapomniane zakamarki podziemnych pomieszczeń gdzie w przeszłości tresowano dzikie zwierzęta, widziałam bawiące się w jesiennych liściach słonie, misia koalę wysoko na drzewie, niedźwiedzia drapiącego się po brzuchu, karmiącą swoje dziecko samicę pawiana i troskliwie ją przytulającego "męża", widziałam beztrosko bawiące się szczenię psa z kocięciem tygrysa, widziałam radość i zachwyt w oczach moich towarzyszy, podświetlane kolorowymi światłami płynącymi z morskich akwariów. Wszystko to widziałm na własne oczy, które nie mogły się nacieszyć i nadziwić.
W takich miejscach jak zoo błądzą człowiekowi po głowie różne myśli i uczucia. Począwszy od zachwytu, szacunku, poprzez trwogę i chwilowe wyobrażenie chwili, co by było gdybym był tam w tej klatce, aż po nieodpartą potrzebę zjedzenia waty cukrowej i zakupu kolorowego balona w kształcie konika.