sobota, 1 listopada 2008

"Szczyt za mgłą"


Opowiada Michał Paradowski w rozmowie z Szymonem Hołownią.


We wrześniu 2004 r. okazało się, że twoja żona jest w ciąży. W styczniu dowiedzieliście się, że ma ziarnicę. Wierzysz w Boga. Zapytałeś Go, po co robi takie rzeczy?
Nie pytałem. Założyłem, że to nie może być zbieg okoliczności, że w tym musi być jakiś sens. O dziecko staraliśmy się przecież dobre kilka lat, szykowaliśmy się już do adopcji. Cztery lata po ślubie wybraliśmy się z prywatną pielgrzymką do Rzymu. Kilka tygodni później wczesnym rankiem jechałem do pracy, zadzwoniła Basia. "Chyba jestem w ciąży" - powiedziała. To podobno się zdarza, rodzice przygotowując się do adopcji,
odblokowują nieuświadomione mechanizmy, mogą począć dziecko. Choroba przyszła chwilę wcześniej, choć wtedy nie mieliśmy o tym pojęcia. Uwielbialiśmy podróżować, przed wyjazdem do Rzymu wybraliśmy się na Korsykę. To wtedy Basia zauważyła na szyi gulkę wielkości pestki. Lekarze mówili, że to powiększone węzły chłonne, może przeziębienie, badano krew, ale wyniki były OK. W listopadzie szyja zaczęła puchnąć, zrobiono biopsję, ale ona też nic nie wykazała. Odetchnęliśmy. W styczniu szyja nadal puchła, zmieniliśmy więc lekarza. Załatwialiśmy to wszystko w biegu, ja byłem wtedy na kursie menedżerskim w swojej firmie, Basia była dyrektorem personalnym w banku, na izbę przyjęć wbiegliśmy w garniturach, z laptopami. Dwie godziny później Baśka była na stole operacyjnym, pierwsza histopatologia, później druga i diagnoza - ziarnica złośliwa.

Co w tej sytuacji z ciążą?
- Lekarz, który nas przyjmował, był zdruzgotany, powiedział: przyszliście za późno. Po powrocie do domu rzuciłem się do komputera, szukałem jakiejkolwiek wiedzy. Na stronie warszawskiego Centrum Onkologii znalazłem informację, że mają doświadczenie w leczeniu kobiet w ciąży z ziarnicą bez szkody dla dziecka, że na czterdzieści takich mam zmarła tylko jedna. Powiedzieliśmy o tym szefowi kliniki w pierwszym szpitalu, do którego trafiliśmy. Zbył nasze wątpliwości, powiedział, że jego zdaniem to eksperymenty, a jego zespół może się zająć leczeniem matki. "Zastanówcie się państwo przez weekend i od poniedziałku zaczynamy". "Ale...".
"Nie ma żadnego ale, choć to państwa decyzja". Miałem w życiu dwa momenty, gdy czułem, że ziemia osuwa mi się spod nóg. To był pierwszy z nich. Ten człowiek chciał nam zabrać nadzieję.
Może chciał ratować, co się da?
- Przekreślając dziecko, na które tak bardzo czekaliśmy? Sam dodzwoniłem się więc do doktor Elżbiety Wojciechowskiej-Lampki z Centrum Onkologii. Kazała przyjść z wynikami, powiedziała też: "Na razie nie ruszajcie dzidziusia, to ani nie pomaga, ani nie przeszkadza". To był bardzo ważny weekend. Rozmowy, łzy, modlitwa. Baśka powiedziała krótko: "Jest nadzieja? To, kurczę, walczymy".
Ganiałem po laboratoriach z wycinkami węzłów chłonnych, szykowałem przetarte zupki, przełyk Basi był tak wąski, że nie mogła jeść nic innego. Brała sterydy, a gdy w piątym miesiącu zasklepiło się łożysko, rozpoczęła sesje chemii. Trzy dni wlewów, pięć dni dochodzenia do siebie, przerwa na święty spokój, a później znowu. Efekt był natychmiastowy: opuchlizna zeszła w mgnieniu oka, Basia urodziła Mateusza siłami natury. Po porodzie sama brała wózek, szła z małym do lasu. W listopadzie była radioterapia. W trakcie nie wolno się myć, żeby nie drażnić poparzonej skóry. Baśka śmiała się więc, że wszystko jest świetnie ustawione, bo przynajmniej na święta będzie wreszcie czysta. Po świętach zrobiono tomografię - remisja, rak się cofnął. Byliśmy w siódmym niebie. Od połowy lutego Basia miała wrócić do pracy, wynajęliśmy już opiekunkę do dziecka. Ale wtedy zaczęło się znowu: gorączka, bezsenne noce, boleści. Kolejne badanie i diagnoza najgorsza z możliwych: wczesna wznowa. Jeśli nowotwór wraca tak szybko, to znak, że pierwsze uderzeniowe leczenie nie dało żadnych skutków.
To był cios. Kiedy człowiek pierwszy raz staje oko w oko z rakiem, ma w sobie wielką siłę, później trudniej zebrać się do walki. Baśka zdecydowała się jednak na kolejne chemie, w listopadzie okazało się, że trzeba przetoczyć jej krew. W mikołajki 2006 r. pojechaliśmy do Bydgoszczy na bardzo dokładne badanie PET. To wtedy dotarło do nas, że zaczynamy przegrywać. Gdy rak pojawia się w płucach, lekarze zmieniają ton: "Współczesna medycyna nie umie, nie zna, nie może". Po długim majowym weekendzie stan Baśki się pogorszył. Trafiła na internę w szpitalu przy ulicy Wołoskiej. W przeddzień jej urodzin zadzwoniła pielęgniarka: "Proszę szybko przyjechać, tylko niech się pan nie denerwuje". Do dziś pamiętam korek przy Galerii Mokotów. Gdy wbiegłem na oddział, Basię podłączano do respiratora. Krzyczałem, ale mnie nie słyszała. To był najgorszy dzień w moim życiu. Poukładany facet nie lubi znaków zapytania. Nawet jak ma przed sobą zły scenariusz, może rzucić pracę, zmienić mieszkanie, cokolwiek. A tu zabierają mi żonę, nie wiem, co się z nią dzieje. Prosiłem wtedy Boga tylko o jedno: żeby dał mi jeszcze czas.

Nie prosiłeś Go wtedy o cud?
- Cudem było to, że dostałem ten czas. Lekarze nie dawali przecież Baśce większych szans: płuca walczyły ostatkiem sił. A mimo to jej stan się ustabilizował. Nie mogła mówić, więc napisałem jej alfabet na kartce, pokazywała mi litery, a ja powoli składałem z nich zdania. Do dziś mam kilka takich alfabetów, przemoczonych kroplówkami, lekami. W Boże Ciało doktor Wysocki, który opiekował się Basią, zapytał, czy chce zejść z respiratora. Matematyka mówi, że się nie uda, ale życie pisze różne scenariusze. W Baśce znów obudziła się wola walki, cały dzień uczyliśmy się oddychać. Dla mnie to była mistyka czystej próby: a więc świat nie polega na robieniu tabelek w Excelu, świat to prosta sprawa - prosta jak oddychanie. Zastanawiałem się już wtedy, czy nie zabrać Baśki do domu, żeby mogła spokojnie być z nami do końca. Chciałem poszerzyć drzwi, wziąć z hospicjum aparat tlenowy. Lekarze powiedzieli, że jest jeszcze jedna metoda. Nie terapia, eksperyment. Są dwa warunki: świadoma zgoda pacjenta i wydolność oddechowa. Powiedzieliśmy: OK, próbujemy. Kroplówki miały zacząć się w piątek, w czwartek wziąłem Mateusza do szpitala, Baśka była zachwycona, jak sprawnie mały mówi. W nocy przyszło jednak gwałtowne załamanie formy. Rano - zespół ratunkowy, intubacja, znowu respirator. Baśka wróciła na OIOM. Pokazywała mi już wtedy na literkach, żeby nie modlić się o zdrowie, że mam prosić o zbawienie jej duszy. Pytała o znajomych, czy mają jakieś kłopoty, w których intencji mogłaby ofiarować ból. To był ostatni tydzień czerwca, czwartek, drugie urodziny Mateusza. Czytałem Basi listy od znajomych i SMS-y od mojej mamy, u której był nasz syn. Wieczorem była prawie nieprzytomna. Staliśmy przy niej z naszym przyjacielem, dominikaninem Marcinem Mogielskim. Próbowała wyciągnąć do nas ręce, jakby chciała nas przycisnąć do siebie. Nie chciała nas puścić. Marcin wspomniał później, że na kardiomonitorze widział tętno: 145. Ja podobno pytałem: "Basiu, dokąd tak biegniesz?". Następnego dnia byłem w szpitalu po siódmej. Doktor Wysocki z zespołem odchodzili od jej łóżka. Serducho nie wytrzymało tempa. Moja żona umarła.
Co się stało z Tobą?
- Zmieniłem się w automat. Zadzwoniłem do rodziców, pojechałem do domu. Powiedziałem Mateuszkowi, że mama poszła do nieba, bardzo się z tego ucieszył. Zryczałem się wtedy jak bóbr. Przeczytałem e-mail z czytaniami z Biblii, który każdego dnia wysyłał mi serwis mateusz.pl. Na ten dzień przypadał kawałek ze Świętego Pawła: "W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem". Stałem i patrzyłem w ekran jak głupi. Następne dni to formalności: akty zgonu, ubezpieczenia. Chciałem załatwić to jak najszybciej i wyjechać gdzieś z synem.
Jesteś zorganizowanym człowiekiem, śmierć to szczyt dezorganizacji.
- Dlatego jestem tak wdzięczny Baśce, że przygotowywała mnie do swojej śmierci. Za to, że gdy przyszło cierpienie, nie uciekaliśmy od niego i od siebie, bo tylko dzięki temu nie popadliśmy w rozpacz. Gdy dowiedzieliśmy się, że będziemy mieć syna, Baśka powiedziała mi coś, co do dziś pamiętam: "Dobrze, że to chłopczyk, będzie ci łatwiej go wychowywać".
Nie żachnąłeś się: "Co ty opowiadasz"?
- Tu jest kartka, pismo Basi, leżała wtedy na Wołoskiej, widać, że drżała jej ręka. "Kiedy pogrzeb?". Pierwszy i ostatni raz ją wtedy opieprzyłem. Ale dziś widzę, z jak mądrą kobietą miałem szczęście być. Baśka tak ustawiała nasze rozmowy, że rzeczywiście dobrze wykorzystaliśmy ten czas, nie traciliśmy go na zabobony czy histerie.W końcu przez całe nasze wspólne życie było tak, że gdy dochodziliśmy do ściany, dostawaliśmy od Boga nowy plan, na pozór nierealny, ale to był Jego plan. I zawsze się udawał.
Plan?
- Bóg nie jest kosmicznym sadystą, choroba to nowy plan, coś do przepracowania. Nie ma uniwersalnych metod, każdy pracuje z tym jak umie. A my z Baśką byliśmy klasycznymi absolwentami SGH - dokładni, perfekcyjnie zorganizowani. Do dziśco rano robię sobie karteczkę, na której zapisuję swoje cele. Połowy i tak nie osiągnę, ale to nieważne - planowanie pomaga wybrać z wielu spraw to, co naprawdę się liczy. Tym razem też tak było. Dobrze pa- miętam dzień, gdy w przychodni przy ulicy Bitwy Warszawskiej 1920 r. pierwszy raz padło słowo "nowotwór". Zawsze byłem facetem o dość prostej konstrukcji. Moim szefom mawiałem: pokaż mi szczyt, a ja tam wejdę. Teraz w jednej chwili mój szczyt znalazł się za mgłą. Ta mgła zniknęła tylko dzięki rozmowom z Baśką. Lekarze nas pocieszali, ale my twardo pytaliśmy, co będzie, jeśli się nie uda. I ustaliliśmy
cel numer jeden: chcemy wychować nasze dziecko. To był nasz szczyt, nasze Himalaje. Gdy już to wiedzieliśmy, zaczęliśmy planować mniejsze rzeczy. Trzeba było wykończyć mieszkanie, kupiliśmy kawałek ziemi pod Warszawą z myślą o weekendowym domu dla nas i znajomych. Zaczęliśmy słuchać muzyki w dużych dawkach, czytać na głos wierszyki, robić te wszystkie rzeczy, które robią rodzice, gdy się dowiedzą, że są w ciąży.

Próba zagadania losu? Ucieczka do przodu?

- Nie ucieczka, realizm. Ziarnica to nie katar, a skoro może nas rozłączyć, trzeba sensownie przeżyć każdą chwilę razem. Postanowiliśmy: obcinamy puste przebiegi, bezsensowne wyjścia. Zanim wyjechałem w delegację, zastanawiałem się pięć razy, czy naprawdę muszę jechać.
Nie mogę uwierzyć, że nie chcieliście szukać kolejnych terapii, błagać o cudowne uzdrowienie, walczyć?
- Walczyliśmy, ale żaden cud nie unieważni śmierci. O tym też gadaliśmy kiedyś z Baśką - ludzie cudownie uzdrowieni przez Jezusa też przecież kiedyś umarli. Baśka walczyła jak bohaterka, nie wiem, co by było, gdybym zobaczył, jak moja ukochana kobieta się załamuje. Te wszystkie chemie, respiratory, miała momenty wahań, pisała mi, że już dłużej nie może, ale później zbierała się w sobie. Czytam jej zapiski z ostatnich tygodni życia. Miłość to nie słodkie wzdychanie, miłość to konkret: "Prasuj Mateuszowi ubranka". "Przed Pierwszą Komunią wyślij go na rekolekcje". "Jak będzie większy, chodź z nim w >>kulturalne<< style="font-weight: bold;">

Jak przeżyłeś żałobę?
- Też po swojemu, po naszemu. Po pogrzebie pojechaliśmy z całą rodziną na kilka dni nad Zalew Sulejowski. Po powrocie robiłem to, co robiłbym z Baśką, chodziłem na koncerty, uwielbialiśmy Anię Jopek, Anię Dąbrowską, Dorotę Miśkiewicz. Już wtedy docierały do mnie głosy: jesteś w żałobie, co pomyślą ludzie. W moim małżeństwie z Baśką jedną z najpiękniejszych rzeczy było to, że mieliśmy serdecznie w nosie, co ludzie o nas powiedzą.
Ludzie widząc stratę, nieszczęście, próbują za wszelką cenę coś powiedzieć, coś zrobić.
- Doświadczyliśmy tego, gdy Basia chorowała. Na rozesłany SMS-ami apel o krew zgłosiło się kilkaset osób, przyjaciele modlili się, uruchomili sztafetę różańcową. Inni załatwiali swój lęk przed cierpieniem, rzucając hasła: "Głowa do góry" albo zadając choremu w terminalnej fazie raka pytanie najbardziej kretyńskie z możliwych: "No i jak się czujesz?". Wielkiej pracy wymagało przekonanie, zwłaszcza najbliższych, że jeśli prosisz o obiad, nie musi to być żywność dla pułku wojska na miesiąc, a jeśli podajesz im nazwę maści, dostajesz tylko tę, a nie jeszcze siedem innych. Najbardziej pomagali nam ci znajomi, którzy po prostu wpadali, robili sobie herbatę, opowiadali, co u nich. Szef Baśki - w tajemnicy przed nią - pytał mnie, czy zamiast iść na rentę, nie chciałaby wciąż pracować u niego jako konsultant przez dwie godziny w tygodniu. Niby nic, ale żebyś widział jej minę, jak siedziała z laptopem na łóżku i pisała mu analizy z prawa pracy. Oni utrzymywali nas w świecie zwykłych spraw, zakotwiczali nas w codzienności. Ich dobro wytrzymało też próbę śmierci. Na pogrzebie Basi o nic nie musiałem się troszczyć, ktoś załatwił autokar, resztę ludzi rozwieźli koledzy z pracy. Kolega, aktor, zaśpiewał jej ulubioną pieśń "Zdumienie". Były skrzypki, trąbka.

A emocje? Czysty ludzki gniew? Żal? Nie obraziłeś się po tym wszystkim na Boga?
- Nie jestem robotem, tęsknię, płaczę. Ale dziś więcej się też modlę. Pamiętam moją żonę, gdy nie mogła już przyjmować komunii, a Marcin dawał jej po prostu hostię w dłonie. Leżała, miała zamknięte oczy, siedzieliśmy, każdy modlił się po cichu. Przez te dwa lata nauczyłem się, że religijność to nie zrywy raz na pół roku i spowiedź od święta, że w życiu nie chodzi o bohaterstwo, dobre życie to sensownie wypełniona codzienność. Przypomniałem sobie, że gdy byłem mały, zbieraliśmy z babcią porzeczki - czynność z pozoru nudna, dłubiesz i dłubiesz, ale to nadaje życiu jakiś rytm. Dziś szukam swojego rytmu. Muszę się wsłuchać, poczekać, nic na siłę. Co powiesz Mateuszowi o Basi?

- Cały czas się do tego szykuję. Próbuję zapisywać myśli, boję się, żeby nie spłaszczyć historii do dat w kalendarzu, do nazwisk lekarzy. Basia w szpitalu pisała do niego listy, pozna ją więc z pierwszej ręki.
Czytasz to, co napisała?
- Ostatnio czytałem wiersze, jakie pisała, gdy jeszcze nie byliśmy małżeństwem. Później już ich nie pisała. Żartowaliśmy, że wzięła się za wcielanie wierszy w życie.
Czego ci brakuje najbardziej?
- Naszych rozmów. I pytania, co jutro robimy?




2 komentarze:

Anonimowy pisze...

widziałaś to ? www.filmobasi.pl

karolina pisze...

czytałam tylko wywiad

dziękuję ..