


Stan rzeczy wgląda tak: zamiast pisać moją pracę magisterską, wsiadłam dziś rano na rower i pojechałam w świat. A dokładniej- przed siebie. Aby niedziela była niedzielą.
Na złość mojemu wewnętrznemu podpowiadaczowi nie zabrałam aparatu (nie wiedzieć czemu czasem nie słuchamy tego wewnętrznego głosu, to znaczy słuchamy, tylko nie tego co trzeba. Bo są dwa rodzaje: Jeden jest cichy ale bardzo stanowczy, wiemy kiedy ma rację, bo kiedy mówi człowiek czuje coś w rodzaju spokoju, że tak ma być. A jednak jest coś w nas, co go zagłusza i pozwala działać inaczej i to jest właśnie ten Drugi)
Nie zabrałam aparatu, tak też nie uwieczniłam leśnej, świeżo-zielonej drogi, gęstej żółtej łąki przez którą prowadziły mnie białe, gliniane dróżki wysypane piaskiem i kamyczkami, pól wzdłuż których krawędzi rosły wielkie słoneczniki prowadzące na skraj lasu (żółty kolor zdecydowanie przeważa teraz na łąkach), nie mogłam uwiecznić trzech sójek przycupniętych przy leśnej kałuży, torów kolejowych schowanych w łąkowej trawie i w końcu lokomotywy z bardzo długim zapleczem wagonów sunącej po tej żółtej łące. Potem trochę solonego powietrza przy tężni i w drogę do domu.
Słoneczna, żółto-zielona niedziela :)