W środę zostałam magistrem.
Dzień zostania Panią (lub zapewne Panem) magistrem był bardzo, ale to bardzo miły. Warto było czekać i wysilać szare komórki do stworzenia sześćdziesięciu stron sensownego tekstu, które pośrednio sprawiły, że nauczyłam się różnych dziwnych słów po angielsku, przetestowałam moją nabytą cierpliwość i pokorę wobec samej siebie i bliźniego, poćwiczyłam wewnętrzną mobilizację do robienia rzeczy, na które niekoniecznie ma się ochotę, a nawet wprost przeciwnie, nie ma się na nie ochoty w żadnym czasie. Umiejętności te są niezwykle przydatne w dorosłym życiu. Niezwykle powszechne dziś niemalże dla każdego mgr, nie musi być tylko mało ważnym skrótem literowym przed nazwiskiem. Dla mnie stał się kolejnym etapem w życiu, który mniej lub bardziej dzielnie przebrnęłam, dopłynęłam do przystani. Teraz zmieniam czółno na żaglówkę i ruszam w dalszą drogę, trochę bardziej porywistym nurtem.
ps: na końcu, a zarazem na początku dalszej-nowej drogi czekał na mnie pewien człowiek, który sprawił że tego dnia korytem rzeki popłynęła prawdziwa czekolada !
... :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz